Skręciła na opustoszały o tej porze parking. Było ciemno. Nie sądziła, że nie zdąży przed zmrokiem. Zasiedziała się u Agaty. Tak dawno się nie widziały. Nie chciała się spieszyć. Spędziły fajny dzień razem. No a teraz jest tutaj.
Zgasiła silnik i wyłączyła światła, zrobiło się jeszcze mroczniej. I ciszej. Poczuła się nieswojo. Powoli otworzyła drzwi. Teraz to nawet 60 km w samochodzie odbija się na jej kręgosłupie. Powoli rozciągała stawy przeciągając się jak leniwy kot na słońcu, choć było ciemno, chłodno i pusto.
Otworzyła bagażnik. „Dobrze że już wcześniej kupiłam kwiaty i znicze” pomyślała wyciągając pękate siatki. Po minucie z hukiem zamknęła auto, niezdarnie żonglując torbami. „No dobra, trzeba iść”. Z wątpliwością popatrzyła na opustoszały cmentarz. Brama była otwarta – jeszcze tylko sprawdziła czy aby nie zamkną jej zbyt wcześnie. Do dwudziestej było jeszcze ponad godzinę, więc liczyła na to, że nie. Dla pewności sprawdziła czy mogłaby przejść przez płot. Pewnie dałaby radę.
Powoli ruszyła alejką. Leżący śnieg skrzył się pod nogami i skrzypiał. „Całe szczęście, że jest” – dodawała sobie otuchy – „Przynajmniej choć trochę jest jaśniej i …jakby bezpieczniej”. Skręciła w wąską ścieżkę między nagrobkami, tak żeby dojść jak najszybciej. Mijała znajomych – nieznajomych. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków. Otaczający widok z jednej strony był straszny, z drugiej jednak było w nim coś kojącego. Większość nagrobków było otulonych puchową kołdrą śniegu, gdzieniegdzie wystawały choineczki i bombki pozostałe po świętach. Na paru grobach paliły się znicze, nadając najbliższej okolicy przytulny i ciepły odcień. „Jest naprawdę ładnie” – ze zdziwieniem stwierdziła rozglądając się dookoła. W sumie nawet nie zauważyła, jak znalazła się przy grobie mamy.
Mama, mamusia, matka… Na zdjęciu od lat wyglądała tak samo. To było jedno z jej ładniejszych portretowych zdjęć. „Jest taka miłość, co nigdy nie umiera…” brzmiał napis na płycie. Nic się nie zmieniło. „Tu nic się nie zmienia, tak jakby to było wczoraj” skwitowała w duchu. „Choć tak dawno tu nie byłam”. Właściwie to rzadko tu bywała.
„A ja…ja się mamo bardzo zmieniłam. Mam zmarszczki, siwe włosy, wiele strat w sercu i nie jestem taka jakbyś chciała”. Przeszła do ławeczki, odstawiła siatki i powoli zaczęła dłonią zmiatać śnieg z płyty, żeby móc postawić na niej kwiaty i znicze. Zapomniała, że jest nieprzyjemnie – że jest sama na cmentarzu. Że jest ciemno, cicho, samotnie. Nie, właściwie tu się nie czuła samotna. Była z mamą. „To śmieszne – pomyślała – dlaczego ja sobie zawsze wkręcam, że to dobre miejsce żeby z nią porozmawiać, żeby z nią pobyć?”
Jest coś w cmentarzach, coś magicznego, ale tylko wtedy, kiedy już masz tam bliskich. Wcześniej cmentarz stanowi ciekawostkę i coś odległego. Ale jak już kogoś stracisz to chodzisz tam jak na herbatkę do kawiarni, żeby spotkać się ze starym znajomym. Przestaje cię niepokoić, a właściwie zaczyna przyciągać. No a ona już miała doświadczenie. Tu jest mama, we Wrocławiu jest Natusia. Niezwykły paradoks – pomyślała przy grobie matki o osobistym doświadczeniu bycia matką. No już nią chyba nie jest…bo Natusi nie ma. No i nie jest też córką, bo mamy też nie ma. Poczuła jak łza spływa po jednym z policzków. Szybkim ruchem ręki zmiotła ją jak śnieg z nagrobka.
– To kim ja jestem? – tym razem wypowiedziała te cztery słowa szeptem, spoglądając przez zaszklone oczy na zdjęcie mamy.
„Teraz to już jesteś sierotą” – przypomniała sobie słowa przyjaciółki zaraz po pogrzebie mamy. „Wiesz, jak matka umiera to córka jest sierotą. Nie półsierotą, sierotą i tyle. Zostajesz sama, i już odtąd sama musisz iść przez życie. Matka to matka, takiego wsparcia jak ona nikt Ci nie da”. Te słowa dźwięczały w niej od 20 lat, może już nawet zbudowała w sobie silne przekonanie, że jest sama i że nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie tej samości wypełnić. Tak zresztą było. Tata Natusi nie był w stanie. Natusia też nie. A teraz i jej nie ma.
„Czy mogę być jedynie matką, jedynie córką? Czy bez tego staję się nikim?!” Szybowały po niej te pytania jak rollercoster – w górę, w dół, szybciej, wolniej. A ona czuła w środku niepokój, cholerny, znajomy niepokój.
Właściwie to nie chce pamiętać siebie jako matki. To chyba jeszcze zbyt bolesne. Ale chce pamiętać swoją mamę. Bo teraz w końcu ją pokochała, taką świadomą, pełną zrozumienia miłością. Nie, to nie była idealna matka. Daleko jej było do ideału. Można by rzec, że czasami bliżej do patologii. Ale dopiero teraz, mając ponad 50 lat Lidka była w stanie zrozumieć swoją matkę, jej wybory, jej życie, jej pragnienia, jej cierpienia. Wcześniej nie byłaby w stanie,
za mało doświadczyła, za mało zobaczyła, za mało czuła. Teraz widzi swoją matkę w całej okazałości. Ze wszystkim, co brudne i ze wszystkim, co czyste. I dopiero teraz jest ją w stanie kochać – tak naprawdę. Od lat nosi w sobie obraz mamy, który utkwił jej najbardziej w głowie – jak pali papierosa w otwartym oknie i czeka na nią, na Lidkę. Żeby potem spokojnie, bez lęku móc pójść spać. Cała mama…destrukcyjno-lękowo-bezmierniekochająca.
Zrobiło się jej już zimno. Spakowała wszystkie torby, stare znicze, jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Nikogo. Tym razem pasowałoby powiedzieć – ani żywej duszy. Jeszcze raz popatrzyła na pomnik, pogłaskała zdjęcie mamy i szybkim krokiem ruszyła ścieżką do parkingu. Musiała jeszcze odebrać Borysa od Kasi.
„Oby brama nie była zamknięta….”