Jesień to dla mnie najpiękniejsza pora roku. Ale jak żadną inną przeżywam ją jako najbardziej samotną. To czas kiedy wszystko się kończy. I nie piszę tego ze smutkiem. Ten koniec oznacza wyłącznie kolejny początek. Jesień to dla mnie przedsionek zimowania. Takie miejsce, w którym zdejmujemy buty, odkładamy płaszcz, zostawiamy jeszcze ostatnie liście przyklejone do naszych podeszw i oddalamy się w poszukiwaniu odpoczynku. Paradoks naszego zachodniego świata polega na tym, że jesień jest początkiem szkoły, końcem urlopów, w firmach to czas planowania, dopinania „targetów”, wszyscy się spieszą i mają wiele do zrobienia. Ja też ruszyłam z kopyta i gdzie się nie obejrzę, tam czeka na mnie praca. A przecież jesień powinna być momentem gromadzenia zasobów, obrastania w „tłuszczyk” przetrwania, szykowaniem kołderki i miejsca do spokojnego zapadnięcia w zimowy sen. I mimo, że zazwyczaj tak wygląda życie wielu z nas, ja, w sobie przeżywam jesień bardzo nostalgicznie. W środku siebie zwalniam, na zewnątrz zapalam świeczkę, palo santo, szukam przytulności w przestrzeniach, w których jestem, słucham spokojnej muzyki, unikam tłumów, otaczam się złotościami, rudościami i ciemnymi zieleniami. Jem rosół, owsiankę z pieczonym jabłkiem, wspominam tych, którzy odeszli. Czytam wiersze, śpiewam pieśni o jesieni. Uciekam od mrocznych relacji, nie w smak jest mi klimat złości, konfliktu, zaciętości. W jakiś sposób usamotniam się. I ten stan jest dla mnie ulgą.
I nieustannie zadaję sobie pytanie – jak naprawdę jest z tą samotnością? Czy ona jest dobra czy zła? Czy istnieje coś takiego jak samość, coś zupełnie odmiennego od samotności? A może to jest to samo? Takie oto wątpliwości wręcz napierały na mnie podczas październikowej wędrówki po Górach Izerskich. Podczas samotnej wędrówki po Górach Izerskich. Nie było nikogo na szlaku. Choć wydawałoby się, że będą tu tłumy. Niedziela, piękna pogoda, początek jesieni. A jednak byłam sama. I zastanawiałam się jak to z tym jest? Czy ta samość, samotność tu i teraz, na tej ścieżce wśród świerków, ciszy przerywanej lekkimi poszumami wiatru to jest to, czego chcę czy nie? Ciekawa jestem, jak ty się masz z samotnością, samością? Ciekawa jestem czy lubisz być sama, samotna? Czy dostrzegasz w tej samotności coś, co jest dobre dla ciebie? Gdy tak wędrowałam, to było mi dobrze i było to zadziwiające, bo rzadko teraz wędruję sama. Lubię tandemy w górach. A jednak byłam sama. I w ogóle nie było to dla mnie smutne, nawet wydawało mi się, że jest to dla mnie dobre.
Mam taką fantazję, że znalezienie odpowiedzi na te wszystkie pytania wymaga przyjrzenia się punktowi odniesienia, kontekstowi, momentowi życia, w którym jesteś. Momentowi, w którym przeżywasz swoje życie albo jako pełne wszystkim dookoła, albo puste i raczej łaknące wszystkiego dookoła. A to oznaczałoby, że brak jest jednoznacznej odpowiedzi czy samotność jest dobra czy nie. To zasadniczo zależy od tego jakie twoje potrzeby i pożądania jako istoty ludzkiej są wypełnione. Jest pewne, że aby żyć, aby znaleźć punkt odniesienia, aby wiedzieć co jest dobre a co nie, aby napełnić swoją duszę i ciało wszystkim, co jest potrzebne, ważny jest drugi człowiek. Ten, który jest obok ciebie. I od razu nasuwa mi się pytanie: To czy możesz mówić o samotności, kiedy jest wokół ciebie dużo ludzi, kiedy masz wrażenie, że wszystko powinno być dobrze a jednak jakoś nie jest? Kiedy jesteś przepełniona obecnością innych a jednocześnie niedopełniona w środku czymś, sama nie wiesz czym? Kiedy jesteś przepełniona pustą obecnością innych a niedopełniona tym wszystkim, co obecność drugiego człowieka mogłaby ci dać?
Idźmy za doświadczeniem.
Tu w tych górach, w pewnym momencie napotkałam człowieka. Nie znalismy się. Złapaliśmy swój wzrok, chwilę popatrzyliśmy na siebie, powiedzieliśmy sobie „Dzień dobry!”. Po wielu minutach samotnej wędrówki ten człowiek wypełnił swoją obecnością moją przestrzeń, i przez tą jedną chwilę poczułam się inaczej. To nie było nachalne, nadużywające, nie zabierało mojej autonomii, ale dało element otuchy, w tym spotkaniu poczułam jego energię. To było dobre, choć trwało niezwykle krótko. Wiedziałam, że nie jestem sama. Ta chwila dała mi paradoksalnie więcej niż żywa obecność niektórych osób w moim życiu.
Idźmy dalej drogą doświadczenia.
Na szlaku pojawiły się dwie kobiety. Szły w jakimś trudzie. Byłyśmy jedyne na tym szlaku, więc z przyjemnością się z nimi przywitałam. Jedna z nich nie podniosła nawet oczu, nie mówiąc o odpowiedzi na moje entuzjastyczne „Cześć”. Druga z nich odpowiedziała po chwili, cicho, nie patrząc do kogo mówi. I czy to spotkanie nakarmiło moją samotność? Czy dzięki niemu poczułam się mniej samotna? Chyba nie. Ten brak wzajemności sprawił, że dalej czułam się sama. Więc wracam myślami do pytania: czy jeżeli jesteś wśród ludzi i to bardzo bliskich to czy możesz czuć się sama, samotna? Tak. Myślę, że to jest prawdziwa, dojmująca, wszechogarniająca i bardzo bolesna samotność. I tu nie chodzi o fakt, że ci bliscy robią coś złego, czy czynią nas jakoś specjalnie tymi samotnymi. Ale tak naprawdę jeżeli z czymś się mierzymy i mierzymy się tylko w sobie, nie mamy odwagi tego współdzielić czy to współdzielenie okazuje się bolesne, to zasadniczo bez względu na to, czy ktoś koło nas jest czy go nie ma, na koniec dnia zostajemy z tym sami. Taki stan nazywam samotnością. To stan, w którym albo dokonujemy wyboru, by sięgnąć po drugiego człowieka i jesteśmy odrzucani albo dawno, dawno temu zostaliśmy nauczeni, że sięganie po drugiego człowieka wiąże się z ogromnym bólem i już tego nie robimy. Samo słowo ma w sobie jakąś rozpacz, pustość. Zaś „samość” to jest coś w rodzaju wolnego wyboru. Bo urządziłam swój wewnętrzny dom, jest tam przytulnie, ciepło, to moje miejsce gdzie czuję miłość i akceptację i wtedy mogę sama robić wiele rzeczy i nadal nie czuć się samotna. Bo wiem, że mogę i chcę sięgać do drugiego człowieka i na dodatek dostaję.
I uwaga – chyba najważniejszy punkt dla mnie. Nie można przejść przez życie nie czując się samotnym. Możliwa jest jedynie naprzemienna samość i samotność. Obecność tych dwóch stanów jest dla mnie objawem zdrowego życia. Jakakolwiek skrajność w tej sprawie zapala we mnie czerwoną lampkę. Idealność nie istnieje.