Moja głowa jest pełna wspomnień. Różnych. Czasami nie nadążam za ich odtwarzaniem. Czasami chcę ich. Czasami nie. Są jednak w moim życiu chwile przełomowe, ważne, najważniejsze. Takie, których się nie zapomina. Nawet jeżeli przyszło mi nie być z nimi przez wiele lat.
Dzisiaj chcę się podzielić z Tobą jednym z nich. Nic wielkiego. A może właśnie bardzo wielkie? Gdy to piszę, przypominają mi się takie momenty z klientami, kiedy mówią „Ale to przecież nic wielkiego, drobiazg, tak naprawdę nic się nie stało…” a ja wtedy cierpliwie pytam „A może właśnie dla ciebie to jest coś wielkiego?”. Więc chyba samą siebie muszę jakoś zdyscyplinować i uznać, że to znaczące wspomnienie.
Pani Ula, Urszula, kierowniczka, szefowa. Moja pierwsza zawodowa przewodniczka. Zmarła w mijającym tygodniu. Dostałam tą wiadomość od znajomej i na chwilę serce mi stanęło. Nie, nie widziałyśmy się od wielu lat. Czasem o niej myślałam, bo jak przeszła na emeryturę ponad 20 lat temu to ją odwiedzałam, pisałam kartki świąteczne – Ona do mnie też. A potem jakoś to wszystko się rozpłynęło… I teraz ta informacja.
Odebrałam ją na dwóch poziomach – smutek bo odszedł, ktoś jednak znaczący w moim życiu ale i smutek, bo jakiś etap mojego życia to zakończyło, naznaczyło przemijaniem, przypomniało mi, że ja też przemijam. Nie żebym nie widziała tego w lustrze, dotykała w każdym świętowaniu urodzin czy uzmysławiała sobie, gdy zmęczenie przychodzi wcześniej niż kiedyś. To wszystko było i jest, ale jeszcze Pani Ula odeszła.
Moja pierwsza szefowa, nauczycielka. Przyjęła mnie z otwartymi ramionami, od początku właściwie zaufała młodej studentce i zawierzyła jej ideom uzdrawiania świata pracowników. Uczyła mnie wszystkiego od podstaw. Na wielkich płachtach papieru rozliczała ze mną premie dla pracowników, pozwoliła na wdrażanie wchodzącej w życie reformy ZUS, zaufała nowoczesnym wówczas systemom do zarządzania pracownikami w firmie – oceny, szkolenia. Nauczyła mnie czym jest elegancja i szyk. Uświadomiła mi jak ważne jest, co jem i jak. Zaraziła mnie miłością do sera Port Salut jedzonego z małymi rogalikami i niezwykle świeżym wędzonym łososiem z Epi w towarzystwie ukochanej przeze mnie do dziś sałatki firmowej i wszystko w niespiesznym tempie. Ja nigdy nie paliłam papierosów ale ona robiła to z gracją. W jej wykonaniu było w tym coś ujmującego. Oczywiście miała wady – była perfekcjonistką i wszystko zawsze musiało być zrobione bardzo dokładnie, za dokładnie. Miała też coś, co wtedy mi przeszkadzało a dziś mogłabym czerpać garściami – nigdy się nie spieszyła. Była zdyscyplinowana i raczej konserwatywna, trzymała się z boku towarzyskich grupek, miała klasę i uroczy uśmiech.
Lubiłam ją a ona mnie. Chciała mnie promować i usilnie do tego dążyła. Dzięki niej mogłam się szkolić i cieszyć całkiem niezłymi jak na tamte czasy pieniędzmi. Bez wahania mogę stwierdzić, że odszedł mój autorytet. W ten weekend pojadę do niej… na cmentarz. Pożegnam ją. Inaczej nie wyszło, więc pożegnam tak jak to możliwe teraz.